,
,Poniższy tekst poskładany
został z fragmentów wyjętych z Bastiata, Erika von Kuehnelt-Leddihna (choćby
tytuł artykułu), a także - w dużej mierze - z wypowiedzi niektórych osób na pewnym forum (w szczególności Leszka, Bacza, xsiora, VOT_UPR oraz innych). Mój
osobisty wkład to jakieś 20% treści. Nie wiem, może ten obszerny wpis posłuży
komuś za coś w rodzaju "pomocy" przy okazji dyskutowania z lewakiem
albo jakimś doktrynerem demokracji. Starałem się ująć w nim wszystko, co w dyskusji
z demokratą konieczne do podważenia jego niezachwianych poglądów.
Demokracja a totalitaryzm
Milton Friedman: Mówiąc kategoriami politycznymi, kapitalizm to system
proporcjonalnego przedstawicielstwa. Każdy może glosować na kolor ulubionego
krawata i otrzyma go. Nie musi sprawdzać, jakiego koloru pragnie większość, a
gdy jest w mniejszości – podporządkowywać się jej. Kapitalizm likwiduje
konflikt między mniejszością a większością, nie znając w ogóle takich pojęć.
Dzieje się tak dlatego, bo opiera się on na wolności mechanizmów rynkowych, a
wolny rynek toleruje wszelką różnorodność.
Rozwiązanie problemów w demokracji przez
głosowanie ma zawsze charakter totalitarny - obejmuje wszystkich bez względu na
to, czy popierają dane rozwiązanie czy są mu przeciwni. Demokracja zgłasza
roszczenia do bycia jedynym moralnie słusznym sposobem urządzania i oceniania
każdej sfery życia zbiorowego i jednostkowego. Chodzi o to, że wszystkie, nawet
najdrobniejsze problemy ludzi, muszą być rozwiązywane demokratycznie i
rozwiązanie to musi być stosowane do wszystkich. Musimy rozstrzygać w
demokratycznym głosowaniu, czego uczą nauczyciele, gdzie się ubezpieczyć, jak
mają wyglądać miasta, ile ma wynosić emerytura, jakie mają być stopnie na
świadectwach, jaka ma być służba zdrowia itp.
Jakie są tego konsekwencje? Głupia większość
wybiera głupie rozwiązania i wszyscy muszą się do tych głupich rozwiązań
stosować. Wolny rynek natomiast nie jest totalny. Jeśli większość wybierze
rozwiązanie głupie, to będzie tak mieć, ale mniejszość nie będzie musiała się
dostosować. Głupcy w demokracji wybierają zły system zdrowotny i taki system
trwa. Na wolnym rynku głupcy leczą się u lekarzy-partaczy, a mądrzy u dobrych
fachowców. Po pewnym czasie głupi widzi, że jest dużo gorzej leczony i chce być
leczony tak jak ten mądry, nawet jeśli tych mądrych i zdrowych jest mniejszość.
W demokratycznym systemie zdrowotnym ten dobry przykład w ogóle się nie pojawi,
przez co głupi nigdy się nie dowie, że mogłoby być lepiej.
Wolny rynek pozwala na to, by coś, co się
spodoba wielu ludziom, mogło być szybko zweryfikowane w praktyce, wolny rynek
to ciągłe eksperymenty i zmiany. Ciągle pojawiają się nowe produkty i usługi, a
stare znikają. Sytuacja jest bardzo dynamiczna i ten dynamizm powoduje, że
łatwiej zaspokajać ludziom potrzeby.
Totalizm demokracji, która reguluje sprawy
gospodarcze, powoduje, że gospodarka jest dużo bardziej ociężała, ma straszną
inercję i jak pójdzie w złą stronę, to bardzo trudno będzie ją zawrócić. Trzeba
najpierw miliony ludzi przekonywać teoretycznie, robić propagandę, zdobyć
władzę, dokonać zmian w prawie i dokonać totalnej zmiany – to wszystko trwa
latami. To samo co w demokracji rozłożone jest w czasie, na wolnym rynku staje
się wielokroć szybciej – ktoś wpada na pomysł, przekonuje nielicznych do jego
realizacji i już działa on w praktyce. Co istotne, inne, stare rozwiązania
trwają równolegle, konkurują ze sobą, aż wygrywa rozwiązanie najlepsze. W
demokracji natomiast, aby coś przeprowadzić, trzeba to rozważać teoretycznie i
teoretycznie do tego przekonywać ludzi. A ludzie są głupi i jak coś im się
teoretycznie tłumaczy, to nie rozumieją. Wolny rynek pozwala to samo łatwo i
szybko zrealizować w praktyce i pokazać, jak działa – bez konieczności
przekonywania kogokolwiek. Ci sami głupi ludzie zrozumieją to wtedy bez
problemu, bo albo im się spodoba nowe rozwiązanie, albo nie. Zobaczą je na
żywo, naocznie, w praktyce, a nie w jakiejś niezrozumiałej teorii.
Demokracja a głupota
Winston Churchill: Najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest pięć
minut rozmowy z przeciętnym wyborcą.
Walter Bagehot: Aby utrzymać demokrację, potrzebna jest głupota na
niewyobrażalną skalę.
Nicolás Gómez Dávila: Wolność demokraty nie polega na tym, że może
powiedzieć wszystko, co myśli, ale na tym, że nie musi myśleć o wszystkim, co
powie.
Walter Lippmann: Człowiek nie ma i nie może mieć własnego zdania na
temat wszystkich spraw publicznych. Nie rozumie zdarzeń, ich przyczyn ani
skutków. Nie jest zainteresowany konsekwencjami własnych decyzji. Nie ma najmniejszego
powodu przypuszczać – tak jak mistycy demokracji zwykli to czynić – że
połączenie ignorancji jednostek tworzących masy może stworzyć stałą siłę
napędową życia publicznego.
90 proc ludzi nigdy nie powinna głosować z
powodów obiektywnych – bo są głupi i leniwi. Co znaczy, że głupi – to mniej
więcej wiadomo. Leniwi znaczy natomiast niezainteresowani konsekwencjami swoich
wyborów, niezainteresowani studiowaniem ich, analizowaniem i ewentualnym
unikaniem skutków kolejnych błędnych decyzji. Demokracja
dlatego jest balastem rozwoju cywilizacyjnego, bo głupota ma w niej takie same
prawa jak mądrość – a jako że głupców jest znacznie więcej niż ludzi mądrych
(jak jeden do dziesięciu przynajmniej), to w demokracji grozi nam tylko regres,
a w najlepszym razie stagnacja.
Większość jest zbyt głupia i leniwa, by
zrozumieć teoretyczne argumenty za i przeciw, dajmy na to, zniesienia ceł na
towary sprowadzane z zagranicy – jest zbyt głupia, by włączyć się do dyskursu
publicznego w tej sprawie, by go dogłębnie przeanalizować i podjąć decyzję w
stosunku do wszystkich importerów i eksporterów, obecnych i nienarodzonych,
czyli jakiegoś abstrakcyjnego tworu, którego masy z racji bycia masą nie są w
stanie ogarnąć swoim kolektywnym, uproszczonym umysłem. Ale ci sami głupcy i
lenie są wystarczająco mądrzy i zaradni, by zdecydować o tym, komu i za ile
wysłać paczkę do Irlandii czy od kogo i za ile sprowadzić samochód z Ameryki.
Suma ich indywidualnych decyzji będzie zawsze decyzją mądrą, podczas gdy
decyzja w ogólnopaństwowym referendum tych samych ludzi w sprawie oclenia
WSZYSTKICH towarów będzie zawsze decyzją głupią.
Większość jest zbyt głupia, by zdecydować, jaki
system emerytalny będzie najlepszy dla wszystkich w państwie, ale jest
wystarczająco mądra, by wiedzieć, jak siebie zabezpieczyć na starość; większość
jest zbyt głupia, by zaprojektować ogólnonarodowy system opieki zdrowotnej, ale
jest wystarczająco mądra, by wybrać sobie lekarza, który ich wyleczy, gdy
zachorują; większość jest zbyt głupia i leniwa by kierować państwem, by
zdecydować o tym, co ma robić państwo, aby zyskać ekonomicznie, większość jest
zbyt głupia, by podejmować decyzje dotyczące państwa – ale każdy z tych głupców
i leniów jest wystarczająco mądry i zaradny, by samemu zyskać w swoich własnych
działaniach gospodarczych.
Jest jeszcze coś, o czym warto pamiętać: gdy
decydujemy o jakiejś sprawie indywidualnie lub w grupie, to w istocie nigdy nie
jest to ta sama sprawa. Np. chcemy zdecydować o tym, jak zabezpieczyć się na
starość. Gdy decydujemy indywidualnie, wybieramy dla siebie najlepszy system
oszczędzania, a gdy decydujemy grupowo, wybieramy jeden wspólny system
oszczędzania dla grupy. W istocie są to dwa różne systemy. Dalej: jeśli chcemy
rzetelnie zdecydować o systemie grupowym, to nie możemy kierować się w tej
decyzji tym, jaki system wybralibyśmy dla siebie. Wybór systemu grupowego jest
wielokroć trudniejszym zadaniem niż wybór systemu dla siebie. Przeciętny
człowiek jest wystarczająco inteligentny i ma wystarczająco dużo danych, by
wybrać dobry system oszczędzania dla siebie, ale nie ma wystarczająco dużej
wiedzy i danych, by zdecydować o systemie oszczędzania dla większej grupy. Ale
nawet jeśli o tym systemie grupowym zdecyduje jakiś geniusz, który będzie
dysponował nieograniczoną ilością badań statystycznych, to i tak zawsze totalne
rozwiązanie, czyli jakiś jeden system oszczędzania dla wielu, okaże się gorszym
rozwiązaniem, niż gdyby każdy miał wybrać system emerytalny dla siebie.
Wniosek: głupia
większość jest zbyt głupia, by pozwolić jej dzielić swoje decyzje z resztą, ale
jak zachowa te decyzje dla siebie, to raptem okażą się one wystarczająco mądre,
żeby funkcjonować na wolnym rynku, ba, okażą się na tyle mądre, że ogólny
kapitał w społeczeństwie wzrośnie. Bo głupia większość prawie zawsze składa się
z mądrych jednostek. Chodzi o
to – mówiąc bardziej obrazowo – że motłoch w demokracji to katastrofa, ale
motłoch na wolnym rynku to już nie motłoch, lecz grupa konsumentów, gdzie każdy
doskonale rozumie, czy lepiej dla niego kupić chińskie majty na stadionie czy
markowe w salonie bielizny. A jak się pomyli i mu pękną w kroku, to następnym
razem kupi inne. Wolny rynek nie ma NIC wspólnego z demokracją – to wybór
indywidualny i żadnej większości być tu nie może. To nie są jakieś tam wydumane
fanaberie ani postulaty jedynie teoretyczne – w oparciu prawa wolnego rynku
Ameryka i Wielka Brytania zbudowały swoje potęgi. Większość gospodarek
europejskich przechodziła etap wolnego rynku w największych dla siebie fazach
rozwoju gospodarczego. Kapitalizm już nie raz udowodnił, że jest
najefektywniejszym mechanizmem regulacji gospodarki. Nikt go nie wymyślił ani
nie stworzył – powstał samoczynnie, tak samo jak samoczynnie działa jego
mechanizm.
W skrócie:
• Każda grupa, a więc też większość, złożona jest
z jednostek;
• Inne są zachowania jednostki, a inne grupy
jednostek w tych samych warunkach, a co dopiero w różnych;
• Zmiana rzeczywistości – z socjalizmu na wolny
rynek – powoduje rozczłonkowanie większości na jednostki;
• Każda jednostka dokonując wyborów tylko jej
dotyczących - dokonuje wyborów dla niej samej dobrych.
Demokracja a dogmatyzm
Jednym ze standardów współczesnej demokracji są
pięcioprzymiotnikowe wybory do parlamentu. Innymi słowy, dogmat demokratyczny
głosi, że dobra władza może być wybrana tylko poprzez pięcioprzymiotnikowe
wybory.
Ale czemu?
Czemu demokracja musi być większościowa? Czemu
nie może być mniejszościowa? Przecież już z czysto matematycznego punktu
widzenia każde ograniczenie ludzi biorących udział w procesie wyłaniania władzy
czy w ogóle w procesie podejmowania jakichkolwiek decyzji jest korzystne, bo
wzrasta efektywność i mądrość tej władzy. I czemu demokracja musi być
proporcjonalna? Czy nie lepsza jest ordynacja większościowa z dwoma turami?
Dlaczego tajna? Tajność ukrywa odpowiedzialność. Dlaczego powszechna? Menele,
bezdomni i ludzie idący na wyboru z nudów też mają glosować? Na jakiej
podstawie? Dlaczego równa? Czy głos człowieka mądrego i doświadczonego powinien
ważyć tyle samo, co głupiego i prymitywnego? Dlaczego bezpośrednia? Czy nie
lepiej, żeby np. Senat wybierany był przez członków samorządów pochodzących z
wyborów?
Przywiązanie do tych pięciu przymiotników jest
ewidentnie dogmatyczne. Jakoś nigdy nie słyszałem, by gdziekolwiek współcześnie
toczono dyskurs publiczny dotyczący sensowności tych przymiotników, o
racjonalnym czy ekonomicznym ich uzasadnieniu nie wspominając.
Sprzeciwianie się współczesnym standardom
demokratycznym, czyli bycie antydemokratą, nie oznacza, że popiera się tyranię
czy użycie siły w walce o władzę. Alternatywą dla demokracji nie jest tyrania,
tak samo jak alternatywą dla koloru zielonego nie jest bladoróżowy. W palecie
mieści się znacznie więcej odcieni, tak samo jak na demokracji i tyranii nie
kończą się wcale rozwiązania systemowe. Nie wolno tworzyć z demokracji tabu, które nie podlega
żadnej krytyce. Demokracja nie może być celem państwa ani obywateli. Są różne
rodzaje demokracji: bezpośrednia, pośrednia albo z kilkoma stopniami
pośredniości, jednoturowa albo wieloturowa, proporcjonalna albo większościowa,
dla wszystkich, albo dla elit, jeden człowiek jeden głos albo waga głosu
zależna od człowieka, tajna albo jawna, totalna albo ograniczona, z prawem veta
albo bez. Każda z tych form powinna być dopuszczalna, a przede wszystkim
dyskutowana.
Tymczasem w rzeczywistości tak nie jest: dogmat
„pięciu przymiotników” wciąż obowiązuje i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek
miało się w tej kwestii zmienić. Doszło do zupełnie absurdalnej sytuacji, że
oto w wolnym niby kraju normalność – czyli racjonalne podejście do ustroju
państwa – stało się pod medialną, lewacką indoktrynacją nienormalnością albo
wręcz herezją. Podważać sensowność tak wspaniałego ustroju, jakim jest
demokracja – ustroju, o którym Churchill powiedział, że jest najlepszym z
wymyślonych przez człowieka – to się w głowie nie mieści!
A prawda jest taka, że demokracja to absurd –
przynajmniej w takiej formie, w jakiej się ją dzisiaj uskutecznia. Jej
założenia nie mają żadnych, powtarzam: żadnych racjonalnych podstaw, co można
bez trudu udowodnić, sprowadzając ją do absurdu. W tym sensie demokracja jest
substytutem religii – nie ma wyboru i jeśli chce przetrwać, musi stać się
czystą wiarą, musi nabrać charakteru irracjonalnej, świeckiej religii, w która
„trzeba” wierzyć.
Demokracja a prawa mniejszości
Demokracja jest tyranią większości. Sloganowym kłamstwem jest mówienie, że demokracja to
system, w którym rządzi większość z poszanowaniem praw mniejszości. Bo
zastanówmy się przez chwilę: jaka większość? I jak nazywa się system, w którym
rządzi większość bez poszanowania praw mniejszości? 40% głosujących na Partię
Dobrobytu i Postępu spośród 30% biorących udział w wyborach to ma być owa
mityczna większość? Co w takim razie z „mniejszością”? Zawsze przecież pozostaje
ta część ludzi, którzy nie poparli w głosowaniu rządzących (zwykle jest to
większość, biorąc pod uwagę niegłosujących), a którym narzuca się później
przemocą rozwiązania, którym byli przeciwni.
Tak wygląda poszanowanie praw „mniejszości” w
demokracji?
Nieszczęście jednostki w demokracji polega
właśnie na tym – że na jakość jej życia w znacznej mierze wpływ mają menele na
zasiłku, więźniowie w zakładach karnych, debile, którzy w życiu przeczytali
może pół książki i pseudo-świadomy elektorat, który wiedzę
polityczno-ekonomiczną czerpie z telewizji/szkoły/gazet/rozmów z barmanem przy
ladzie. A tak już się porobiło na tym świecie, że menelstwo i tępactwo obojga
płci, czyli zwykły, ogłupiony gmin, nigdy przenigdy nie zagłosuje na żadnego
liberała z tej prozaicznej przyczyny, że w ogóle nie zrozumie, co ów człowiek
mówi i gdzie mianowicie tkwi dobro głoszonego przezeń programu. Podobnie
pseudo-świadomy elektorat, legitymujący się papierkiem ukończenia studiów – on
także nie zechce oddać głosu na takiego polityka. Raz, że również nie bardzo
jest w stanie pojąc, iż o wiele lepszym wyjściem dla niego samego jest to, że
nie będzie dostawał dodatku na ogrzewanie i zasiłku na dziecko, a dwa – właśnie
z powodu tego elementarnego niezrozumienia zagłosuje na kogoś, kto mu taki
zasiłek obieca.
Prawda o demokracji jest nawet dalece bardziej
„niewygodna”: głos Ludu, obojętnie czy idzie o niegłosującą większość czy
głosującą mniejszość, nie ma dla władzy żadnego znaczenia. Głosy głupców z
gminu są tylko dodatkiem do prawdziwej siły władz III RP. Bo nikt poważny i
ważny nie słucha głupców. Lud jest tylko narzędziem pomocnym do siania
propagandy. Kiedy sitwa potrzebuje opinii, to je nagłaśnia, a kiedy sobie nie
życzy - bo np. po cóż jej opinie krytyczne wobec przymusu ubezpieczeń - to się
ta sitwa na opinie wypina i je blokuje. Dla decyzji sitwy nie ma znaczenia
nijaka racja obiektywna ani nijaka większość lub mniejszość. Przy czym w dniu
wyborów, gdy gmin stoi nad urną, sitwa robi, co może, by Lud głosował w ilości
jak największej. Lewica panicznie obawia się niskiej frekwencji – bo jeśliby
pozbawić 90% gminu prawa głosu, to nie będzie można wejść do Sejmu, obiecując
każdemu mieszkanie, obiad i flaszkę do obiadu, a więc dla wielu posłów i
posłanek skończy się pole do działania i w efekcie kilkadziesiąt tysięcy
tumanów straci wysoko płatne posady w ZUS-ach, KRUS-ach i NFZ-ach oraz innych
tzw. „spółkach skarbu państwa”.
Demokracja a socjalizm
Karol Marks: Wystarczy wprowadzić demokrację, a ludzie większością
głosów wybiorą socjalizm.
Aby pojąć i zrozumieć istotę współczesnych,
nowoczesnych reżimów demokratycznych, trzeba wpierw oderwać się intelektualnie
od tego, co podsuwają nam nasze myśli. Prawica, lewica, komuniści, liberałowie,
wolność, postęp, demokracja, kapitalizm etc. Warto pomyśleć sobie, że cokolwiek
przychodzi nam do głowy na skutek napływających do nas informacji, względnie na
skutek przebytej drogi edukacyjnej, jest z góry i bezdyskusyjnie błędne i
prowadzi do wyciągania fałszywych wniosków. Jest to forma obrony rozumu przed
nim samym. I jeśli nam się to uda, znajdziemy się właściwie prawie u celu, gdyż
teraz pozostaje już tylko włączyć swój krytyczny umysł do degustacji świata i
zacząć wszystko na nowo trawić i szeregować.
Komunizm, jaki przedstawiają podręczniki
szkolne, prasa i telewizja, odszedł w niełaskach, odrzucony przez władzę z
powodu raz, że zbyt dużej wolności wewnętrznej i autonomii, jaką dawał
jednostce, a dwa – z przyczyn ekonomicznych: był ustrojem z punktu widzenia
rządzących nieopłacalnym, ociężałym, za mało cierpliwym i za mało
wyrafinowanym. Doszło więc do eliminacji starego komunizmu i starego faszyzmu.
Na zgliszczach odrzuconych totalitaryzmów powstał totalitaryzm nowy –
demokracja większościowa.
Zależność jest dokładnie tak prosta, jak przedstawił
ją Marks w zacytowanym fragmencie: wybory wygrywa się wyłącznie hasłami
lewicowymi, więc partie mamią motłoch hasłami „becikowe dla wszystkich matek”,
„bilety MPK za darmo” i innymi, ogłupiony, leniwy lud głosuje, wybiera władzę,
władza wprowadza ustrój socjalistyczny. Tak oto w wyniku demokratycznych
wyborów powstaje państwo opiekuńcze z centralnie sterowaną gospodarką, będące
połączeniem faszystowsko-komunistycznych postulatów ekonomiczno-społecznych.
Państwo takie – pod pretekstem „interesu społecznego”, bezpieczeństwa,
solidarności czy w imię „sprawiedliwości społecznej” – posunie sie do dowolnego
skurwysyństwa, zacznie wchodzić z buciorami w każdą sferę ludzkiej
działalności, przejmując stopniowo „opiekę” nad wszystkimi dziedzinami życia i
przekształcając ludzi w pilnie strzeżone zwierzątka. Od tego nie ma odwrotu:
jak raz dasz świni wejść racicami w koryto, to wlezie – nic jej nie powstrzyma:
w przeciągu jednej kadencji powstaną kolejne urzędy do walki z czymś tam, ds.
kontroli czegoś tam, ds. ochrony kogoś tam, pochłaniające gigantyczne koszty i
generujące znikome przychody. Określone grupy zatrudnione w sektorze państwowym
otrzymają przywileje. Wkrótce pojawią się państwowe pozwolenia, certyfikaty,
koncesje, licencje, a przede wszystkim fiskalny terror – opodatkowanie każdej
ludzkiej aktywności. Człowiek zmuszony będzie łożyć na złodziejski system i
finansować usługi, które państwo przemocą mu na rzuci. Świadom mniej lub
bardziej swojego zniewolenia, nie pozwoli on jednak, by cokolwiek systemowi
zaszkodziło – będzie go bronił i trzymał sąsiada w szachu – dla „wspólnego
dobra”. W takiej sytuacji władza nie musi robić nic, system nikogo nie musi
eliminować. Cud tresury – ludzie sami wyeliminują „opornych”,
„oszołomów”, nieznośnych fantastów, bredzących o potrzebie wolności.
W demokracji obowiązuje bowiem bezwzględny oblig
przystosowywania się do poglądów mitycznej (a w istocie nieustannie urabianej
przez nieliczną mniejszość) „większości”. Oblig ten wymusza taktykę możliwego
niezrażania sobie kogokolwiek – a tak się składa, że każde naruszenie
demokratycznego porządku z miejsca postrzegane jest jako zamach na „najwyższe
wartości społeczne”. Dlatego właśnie w demokratycznym establishmencie widać
tylko tych, którzy zdają pomyślnie „test tolerancji”: wszyscy mówią dokładnie
to samo, bez względu na partyjna przynależność, i wszyscy równie stadnie
wystrzegają się treści zabronionych przez „polityczną poprawność”, egzekwowaną
nieubłaganie przez „pluralistyczne” i „niezależne” media. Czyni to zupełną iluzją,
a nawet groteską pielęgnowany przez klasycznych republikanów i liberałów mit
„debaty publicznej”.
W demokracji pluralizm jest iluzją. Ci, którzy
przemawiają „uprzejmie”, popisują się okrągłymi frazami, oni zdobywają
poważanie wśród Ludu za swą rozwagę, umiarkowanie i mądrość. Zawsze dochodzą do
wysokich stanowisk. Ci z kolei, którzy otwarcie głoszą, iż demokracja jest
systemem złym, którzy mówią: „Usuńmy każdą niesprawiedliwość, bo nie ma tylko
częściowej niesprawiedliwości, nie tolerujmy dłużej rabunku, bo nie ma pół- ani
ćwierć-rabunku” – ci uważani są za jałowych marzycieli i „oszołomów”
powtarzających w kółko to samo. Ludzie uważają ich argumenty za zbyt proste,
zbyt rewolucyjne – i nie dowierzają im. Bo czy to, co brzmi tak prosto, może
być prawdziwe?
Demokracja a media
Jacek Bartyzel: Demokracja ma pretensjonalną skłonność do patetycznej,
"wysokiej" aksjologii (wyobrażania i reprezentowania
"najszczytniejszych ideałów" ludzkości albo upominania się o ubogich,
skrzywdzonych i dyskryminowanych), a jednocześnie jej funkcjonowanie jest
niemożliwe bez marketingowych i "pijarowskich" kuglarstw.
Demokracja może się utrzymać głównie dzięki
wstawiennictwu mediów. Dlatego inna nazwa demokracji to po prostu mediokracja.
W demokracji nie trzeba fałszować głosów z
prostej przyczyny: wystarczy zafałszować ludziom obraz życia widzianego poprzez
telewizję. Czasowa przewaga przekazu lewicowego jest przytłaczająca. Wszystkie
główne programy informacyjne służą do trenowania mas wyłącznie w lewicowym
myśleniu. Jeśli w każdym telewizyjnym wydaniu wiadomości lansuje się lewicowe
postrzeganie świata, lewicowe myślenie, lewicową analizę, lewicowy komentarz,
to taki telewidz jeden z drugim po prostu wchłania i zaszczepia sobie tę zarazę.
Pokazuje się masom pana redaktora, względnie panią redaktor, co to narzeka, że
gdzieś tam nieporządki się dzieją, że służba zdrowia podupada, że drogi leżą
nieukończone, ów redaktor nawet udaje bezpartyjnego i stojącego „po twojej
stronie” (slogan TVP-Info), by na koniec wygłosić obowiązkowy komentarz o
niedociągnięciach państwa w finansowym pomaganiu zakładom, pracownikom czy o
konieczności podniesienia świadczeń socjalnych.
Ta sama dokładnie strategia przyświeca twórcom
rodzimych szajsoper. W całej kupie serialików pokazuje się masom żałosnego
nieudacznika, uzależnionego od państwa, jako bohatera pozytywnego. Kiedy grozi
niebezpieczeństwo, taki frajer nie staje osobiście w obronie rodziny i biznesu,
nie chwyta za broń, ale zamawia "profesjonalną ochronę" albo dzwoni
na policję. Kiedy jakaś firma podlicza zyski i straty, po czym przeszeregowuje
zatrudnionych, a część przy tern zwalnia, to te szajsopery stosują standardowe
poniesienie napięcia emocjonalnego, psychodeliczny podkład muzyczny i podobne
oprawki, aby masy przyjęły, że "ludziowi pracy" brzydki pracodawca
prywatny wyrządza krzywdę życiową. Ukazuje się takiego pracodawcę obowiązkowo
jako gbura i jakiegoś zboczonego pazerniaka. Kiedy za to ktoś zachoruje, to
musowo nie powinien płacić rachunku za szpital, tylko wyleczony musi być na
koszt państwa, a lekarze w tych żałosnych serialikach jakoś tak dziwacznie
"nie biorą pieniędzy od pacjentów", a też obowiązkowo "na
pierwszym miejscu stoi pacjent" - i takie tam zaklęcia.
Produkuje się tego taśmowo całą wielką kupę i
pokazuje do znudzenia -codziennie, od rana do nocy. Można ogłupić w kwestiach
życiowych, więc można i w sprawach większej polityki, o której ludzie już nawet
ułamka pojęcia nie mają. Wmówić da się wszystko. Trzeba tylko czasu do przekonania
wystarczającej tzw. większości.
Demokracja a grabież
Państwo kradnie. Taka jest natura soc-demokracji, że pozwala kraść LEGALNIE i BEZKARNIE. A jeżeli
można uprawiać legalną grabież, państwo będzie ją uprawiać. Taka jest również
natura człowieka, że ma on wrodzoną skłonności do unikania trudu – ludzie
uciekną się do grabieży zawsze, gdy tylko grabież będzie łatwiejsza niż praca.
W tych okolicznościach ani religia, ani moralne nakazy nie mogą tego zatrzymać.
Państwową grabież można zatrzymać tylko w jeden sposób: powodując, że stanie
się ona bardziej nieopłacalna i bardziej niebezpieczna niż praca - no i że na
mocy prawa stanie się czynem kryminalnym, a nie "urzeczywistnianiem
sprawiedliwości społecznej".
Proste rozumowanie: jeżeli przywilej udziału w
stanowieniu prawa ograniczony będzie do niewielu osób, wówczas tylko nieliczni
– przyjmując od razu najczarniejszy scenariusz – dokonają rabunku na wielu.
TAK/NIE?
Jeśli TAK, to logicznym jest, że jeżeli udział w
stanowieniu prawa stanie się powszechny (większościowy), to dojdzie do
powszechnej grabieży – bo ludzie będą usiłowali zrównoważyć swoje sprzeczne
interesy.
TAK/NIE?
Jeśli TAK, to po co z niesprawiedliwości
nielicznych robić zasadę działania ogółu? Niemożliwością jest wprowadzenie w
społeczeństwie większej przemiany i większej zbrodni niż przemiana prawa w
narzędzie grabieży. A demokracja na takową przemianę pozwala – LEGALNIE!
Demokratyczna struktura decyzyjna stanowi
najdoskonalszą w historii ludzkości maszynerię do wyzyskiwania i wywłaszczania
obywateli oraz zwiększania dochodów tzw. klasy opodatkowującej (urzędnicy) – za
zgodą podatników! Demokracja to jedyny ustrój, w którym państwo może zawierać
LEGALNIE umowy skutkujące tym, że wywiązanie się z nich pociąga za sobą
konieczność popełnienia przestępstwa, tj. konieczność dokonania rabunku na
osobach trzecich. Prowadzi
to do sytuacji patologicznej – w demokracji wszyscy kradną*. Ludzie już tak
przywykli do tego systemu, tak on ich zdemoralizował, że biorą pod uwagę tylko
to, co sami ukradną, a nie to, co im ukradziono, spoglądają na grabież
wyłącznie z perspektywy złodzieja i uważają sumę wzajemnych grabieży za dochód
narodowy. Zdumiewające są przy tym dwie rzeczy: że ci sami ludzie uwierzyli, iż
bez kontroli państwa nie ostanie się żadna gałąź przemysłu i że wszystko, co
jednostka ukradnie ze wspólnego majątku (świadczenia socjalne, dotacje,
emerytury wypłacane przez państwo), jest wspólnym zyskiem.
*Jeśli się dokładnie przyjrzeć działaniu
demokracji i procesowi redystrybucji dóbr, wówczas stwierdzenie, że „wszyscy
kradną” okaże się nieprawdziwe: w demokracji nigdy nie dochodzi do żadnej
"powszechnej grabieży" – przynajmniej nie w rozumieniu dosłownym, tj.
że wszyscy kradną. Gdyby w demokracji wszyscy mogli kraść, to by demokrację
zlikwidowano. W demokracjach kradną ciągle nieliczni, bo demokracja to nic
innego jak zawoalowana forma oligarchii – do grabieży dochodzi zawsze
"mniejszościowej", ale na niewyobrażalną skalę, bo pod pretekstem
"interesu społecznego" albo „dobra ogółu” (dobra emerytów,
pielęgniarek, obłożnie chorych, studentów, kogokolwiek).
Demokracja a łagodzenie konfliktów
Jednym z najchętniej powtarzanych argumentów
„za” demokracją jest to, że łagodzi napięcia społeczne.
Jak łatwo się domyślić, łagodzenie konfliktów społecznych
przez demokracje to zabobon, pusty, ładnie brzmiący slogan – gdyby zapytać
kogokolwiek o jego sensowne uzasadnienie, skończyłoby się na wzruszeniu
ramionami i „bo tak”.
Demokracja konflikty podsyca, nie łagodzi. Żaden
inny ustrój nie eskaluje ich równie skutecznie. W demokracji sztuka judzenia
jednych przeciwko drugim stanowi elementarz działań w każdej dziedzinie życia –
od wyborów poczynając. Antagonizowanie pracowników „budżetówki” przeciwko
rolnikom, pielęgniarek przeciwko lekarzom, górników przeciwko stoczniowcom –
podziały biegną przez społeczeństwo wzdłuż, w poprzek i na ukos i w razie
jakiegoś większego kryzysu wystarczy już tylko włożyć jednej z grup broń do
ręki i wskazać, do kogo strzelać. Bo niby czemu pielęgniarkom podwyżki się należą,
a nam – górnikom – nie? Czemu studenci mają dostać zniżki na bilety MPK, a
matka wychowująca samotnie pięcioro dzieci nie? Kto i w oparciu o jakie
kryteria decyduje o tym, co się komu należy?
Kto rozdaje przywileje?
Demokracja a przywileje
Arystoteles: Nie ten morduje naród, kto zabija jego członków, lecz
ten, kto obsypuje ich niezasłużonymi przywilejami.
Nadawanie każdemu wyszczególnionych praw
powoduje sytuację raz, że uprzywilejowania i wyodrębnienia z prawa przypadków
szczególnej zbiorowej szczególności, przez co prawo staje się nieuchronnie
lewem, czyli de facto zbiorem przywilejów, a dwa - sytuację narastania tzw."głuchej
nienawiści". Im więcej
przywilejów dostaną, dajmy na to, mniejszości etniczne albo jakaś grupa
zawodowa, tym bardziej osoby nieobjęte przywilejami będą te mniejszości
dyskryminować - po cichu, pod nosem i kto wie, do czego doprowadzi to w
przyszłości.
Jest to nieodłączny skutek wtrącania się państwa
w życie ludzi i faworyzowania jednych grup kosztem innych. Rzecz jasna wszelkiej
maści demokratom i lewakom jest to na rękę. Lewacy doskonale wiedzą, że im
więcej przywilejów nadadzą mniejszościom, im więcej będą gadać o
równouprawnieniu, parytetach, o zwalczaniu ksenofobii, likwidowaniu
"wykluczania" podczas naboru studentów czy "wyrównywaniu
kwot", tym bardziej wkurzą ludzi "nieobjętych" przywilejem
posiadania przywilejów. I ci ludzie pójdą z kamieniami na uprzywilejowanych. I
telewizja będzie miała o czym trąbić przez następne dwa tygodnie, a spod piór lewackich
pismaków po raz kolejny wyjdą ciurkiem banały o "peerelowskiej
mentalności" w sam raz do przetrawienia dla ćwierć-inteligenckich
celebrytów: że Polacy to homofoby, ksenofoby, pijacy, złodzieje i chamy bijące
Murzynów.
Bo lewacy MUSZĄ Z CZYMŚ WALCZYĆ ZA PIENIĄDZE
PODATNIKA. Jak nie z globalnym
ociepleniem, to z dyskryminacją "mniejszości". A że sami tę
dyskryminację eskalują lewackim prawodawstwem – o tym już nikt się nie
zająknie.
Lewakom na rękę jest podsycanie "głuchej
nienawiści", a demokracja nadaje się do tego doskonale. Im bowiem większa
wzajemna nienawiść panuje w społeczeństwie, tym więcej pieniędzy można
wyciągnąć od ludzi na walkę z „dyskryminacją” i tym więcej urzędów do walki z
czymś tam można utworzyć.
To jest właśnie istota demokratycznego sposobu
rządzenia – skłócanie i antagonizowanie ludzi poprzez nadawanie przywilejów
określonym grupom i rozdawanie pieniędzy w zależności od politycznego
(przedwyborczego) zapotrzebowania. W państwie rządzonym normalnie, tj.
niedemokratycznie, trzeba by najpierw ludzi przekonać, że warto zostawić dom i
iść się strzelać. W demokracji wystarczy iskierka, gdyż ludzie znajdują się w
stanie permanentnego niezadowolenia, podskórnie przeczuwają, że system
niesprawiedliwością stoi, ale nie umieją nazwać problemu. Bo przecież demokracja
nie może być przyczyną niesprawiedliwości – demokracja musi być dobra!
Zawsze będą istniały nierówności, które ludziom
doświadczającym ich wydadzą się niesprawiedliwe, rozczarowania, które będą
wydawały się niezasłużone, i niczym nieuzasadnione niepowodzenia. Lecz gdy
wszystko to ma miejsce w odgórnie kierowanym społeczeństwie, reakcja ludzi jest
bardzo różna od tej, która pojawia się, gdy problemy te nie są wywoływane
niczyim rozmyślnym wyborem. Nierówność jest niewątpliwie łatwiejsza do zniesienia
i w mniejszym stopniu narusza godność osoby, jeżeli wywołują ją czynniki
bezosobowe, nie zaś świadome, państwowe planowanie. Człowiek znacznie szybciej
zaakceptuje nieszczęście, będące wynikiem działania ślepego trafu, nieszczęście
przez nikogo niezawinione, aniżeli cierpienia będące rezultatem decyzji władz.
Bo niezadowolenie z własnego losu będzie nieuchronnie rosło u każdego wraz ze
świadomością, że jego dola jest rezultatem przemyślanych ludzkich decyzji.
Demokracja a przelew krwi
Kolejne zaklęcie pozbawione jakiegokolwiek
racjonalnego uzasadnienia brzmi: demokracja umożliwia bezkrwawe przekazanie
władzy.
Ludzie źle interpretują doświadczenia
historyczne. Raz, że wielu przypisuje demokracji zasługi, które należy
bezwzględnie przypisać Einsteinowi i Oppenheimerowi, a dwa: „rozlew krwi” przy zmianie władzy to mit
przeszłości dokładnie taki sam, jak praca dzieci i kobiet w kopalniach w epoce
„krwiożerczego kapitalizmu”. Kobiety i dzieci przestały pracować w kopalniach
nie dlatego, bo urodził się Karol Marks i pojawiły się związki zawodowe, lecz
dzięki „krwiożerczemu kapitalizmowi” właśnie – dzięki elektryfikacji,
przemysłowi maszynowemu, a nade wszystko dzięki temu, że robotnicy zyskali
bezprecedensową możliwość wzbogacenia się. To samo tyczy się „walki o władzę” –
rozlew krwi podczas przekazywania władzy w krajach wysoko rozwiniętych jest
praktycznie niemożliwy i demokracja nie ma z tym faktem nic wspólnego – ludzie
dzięki niej wcale nie wspięli się na wyższy szczebel rozwoju cywilizacyjnego, uświadamiając
sobie raptem bezsens siłowych rozwiązań. Rozlew krwi jest niemożliwy, bo z
ekonomicznego i propagandowego punktu widzenia jest całkowicie nieopłacalny.
Większość ludzi na hasło "rząd
mniejszościowy" albo „monarchia” opowiada natychmiast o wojnach. Na Boga!
– to nie te czasy, że król to jaśnie pan na polowaniu i dla rozrywki po
śniadaniu skazujący na ścięcie kilku oponentów, mając za plecami dodatkowo
czyhających na jego tron paru kuzynów.
Tylko po drugiej wojnie światowej odbyło się ku
uciesze wielbicieli demokracji najrozmaitszego obrządku coś ponad dwieście
mniejszych i większych wojen. Poza tym jest dokładnie odwrotnie niż się
powszechnie uważa – wojny są stosunkowo mało uciążliwe, kiedy panuje system
monarchiczny. Nie bez kozery najgorsze, najbardziej krwawe wojny toczyły się
właśnie wśród narodowych państw demokratycznych. Wojna bowiem jest ZAWSZE
toczona w interesie wąskiej grupki polityków (elity, rządzących). Kiedy panuje
elitarny system władzy, to w wojny angażują się środki tylko tejże elity,
reszta ludzi ma mniej więcej cały czas tak samo. W narodowych demokracjach zaś
wojna toczy się kosztem ogromnej większości obywateli. Do walki w wojnie bowiem
potrzeba ludzi, a jednym z nieszczęść demokracji jest zgubny pomysł
ujednolicenia narodu z zakresem władzy - czyli powstanie państw narodowych
właśnie."